Piotr Orawski (1962 – 2013)

muzykolog, radiowiec i autor książek


Dodaj komentarz

O naszym byciu

24/03/2013 21:52:40

                                                                                       Rafałowi

      Natura tak nas stworzyła, że niemal wszyscy mamy przekonanie o nieśmiertelności, o ciągłym byciu, wręcz o braku śmierci w naszym życiu, chociaż z drugiej strony zdajemy sobie sprawę, że wszyscy jesteśmy śmiertelni. I to jest podstawowy absurd naszego istnienia. Absurd, który polega na tym, że podświadomie nie dopuszczamy do siebie perspektywy eschatologicznej: jak to, już nigdy nie mam posłuchać symfonii Beethovena, już nigdy nie mogę przeczytać Pana Tadeusza, już nigdy nie mogę obejrzeć obrazów Boscha czy Rembrandta? Przecież to niedorzeczność. Tak, to coś zupełnie nieprawdopodobnego, ale jednak koniecznego. Kiedy odchodził jeden z moich przyjaciół, zadał mi pytanie: jak to, Piotrze, to już całe moje życie? Co miałem mu odpowiedzieć? Byłem przy nim, to jedyne, co mogłem w tamtej chwili zrobić. Obserwowałem też postępy choroby Alzheimera u bardzo bliskiej mi osoby. Widziałem postępującą przez kilka lat degradację najpierw mózgu, a potem reszty organizmu. To doświadczenie zmusiło mnie do zadania samemu sobie pytania o sens naszego bycia, naszego istnienia, a także o sposób oswajania śmierci. To pytanie jest stare jak świat, a jednak wciąż zadajemy je sobie. Nie ma pytań pilniejszych niż pytanie naiwne. Byt dla wielu – nie tylko myślicieli – jest największą wartością. Byt jest, cokolwiek miałoby to znaczyć, ale zarazem bytu w pewnym momencie nie ma. Kończy się, przemija. Kolejnym paradoksem bytu i bycia jest fakt, że wiele bytów martwych lub nieożywionych – jak kto woli i to określa – trwa setki lat, podczas gdy my rzadko dożywamy jedynie kilkudziesięciu lat. Bycie człowieka jest nie tylko krótkie, ale i dość problematyczne. Nigdy nie możemy być pewni, co i kiedy nam się zdarzy, kładąc byciu czy istnieniu kres. Byt ma dwie zasadnicze, ale i różne właściwości: życia i nieżycia. Katedra św. Wita w Pradze jest niewątpliwie bytem, ona istnieje, jest i przemija znacznie wolniej niż życie organizmów żywych. Dlaczego tak się dzieje? Pojęcia nie mam. Rozsądek podpowiada, że jak coś jest z kamienia albo cegły musi być z natury dużo trwalsze niż życie roślin, zwierząt i ludzi. To my jesteśmy łatwopalni, jak przed laty śpiewała Maryla Rodowicz. Jednocześnie sztuka, myślenie i pisanie jest tylko nam dane, tylko my możemy i potrafimy sformułować zdanie sensowne. Czy gdyby tysiąc małp przez tysiąc lat – nie obrażając naszych przodków – stukałoby w maszynę do pisania albo w klawiaturę komputera, napisałoby chociaż jeden sonet Szekspira? To stare pytanie, a odpowiedź wydaje się oczywista. Nasz byt jest bezcenny, ale zarazem krótki, nietrwały i śmiertelny, całkowicie zniszczalny. Słynne horacjańskie Non omnis moriar jest pewnego rodzaju ułudą. Owszem, po niektórych z nas pozostaną ich dzieła, ale nas już nie będzie. Na tym polega nędza naszego bytu i naszego nieuchronnego odchodzenia. Byt domaga się ciągłości, życie domaga się śmierci, zmierza ku nieistnieniu. I to jest kolejny paradoks naszej egzystencji. Żyjąc tracimy życie – napisała w tytule swojej znakomitej książki Maria Janion. W rozdziale Przerażenie i piękno czytamy: Zygmunt Kubiak w znakomitej Mitologii Greków i Rzymian (1997) napisał nie bajki dla dzieci ani też drastyczne, nieszczędzące okrucieństw opowiadania dla dorosłych. Stworzył wspaniałą opowieść o strasznym trudzie bycia człowiekiem. Z wielu wariantów mitów uczynił całość antropologiczną. Nigdy jeszcze nie spotkałam się z tak konsekwentną i spójną lekturą mitologii greckiej, lekturą, która sprawdza się w każdej swej cząstce. Doświadczenie okrutnego losu, naruszanie pod jego obuchem przez bohaterów mitu i tragedii elementarnych więzi rodzinnych, często nieświadome przekraczanie podstawowych zakazów, niemożność wyboru, potworność życia wśród zdrad, wojen i śmierci, wszystko to każe myśleć o kondycji ludzkiej jako o „zamurowaniu w człowieczeństwie”, jak to nazywa Kubiak. Gdy się jest człowiekiem, a nie bogiem, nie ma ucieczki przed tą skończonością istnienia.”Wśród wszystkiego, co dyszy i pełza po ziemi, nie ma istoty bardziej nieszczęsnej niż człowiek”, tłumaczy Kubiak słowa Zeusa z Iliady. Jest to szczególny antropocentryzm, nie renesansowy – jak podkreśla autor – wedle którego bycie człowiekiem to tylko coś wspaniałego, lecz właśnie starożytny, zwłaszcza grecki, który kładzie nacisk na wielkość, ale i na grozę bycia człowiekiem. Człowiek podejmuje wyzwanie swego losu, stawia czoło prawdzie o sobie samym, ale „Poznaj samego siebie” oznacza zarazem „Znaj swoją miarę, swoje miejsce”. Ograniczenie kondycji ludzkiej jest właściwym tematem mitu i tragedii. Wraz z wiekiem fale klęsk biją w człowieka „bez końca, bez końca”, jak mówi Sofokles, aż wreszcie nadchodzi nieubłagana śmieć. Wszak nie jesteśmy bogami, którym przysługuje nieśmiertelność. Maria Janion ma oczywistą rację, z tym wszakże zastrzeżeniem, że wielu ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy i traktuje bycie i życie jako stan constans, nawet w pełnej świadomości konieczności umierania. Z drugiej strony ta konieczność nie jest aż tak straszna, jak wielu z nas ją postrzega. Kiedy już poza byciem i poza życiem zobaczyłem jedną z najbliższych mi osób, zdziwiłem się jak spokojnie potrafiłem to przeżyć. Może właśnie dlatego, że byłem od kilku lat świadkiem jej odchodzenia, a może też dlatego, że w jakiś sposób oswoiłem śmierć, że zrozumiałem, że nie jest to nic bardzo dramatycznego czy tragicznego, że jest to naturalny, chociaż nie do pogodzenia z naszego ludzkiego punktu widzenia, koniec. Kres życia i bycia, którego nie sposób ominąć. Nasze bycie z założenia jest skazane na niebycie. Jest wyrokiem podejmowanym za nas i bez naszego udziału. Dlatego tak bardzo cenię Proces Franza Kafki, zwłaszcza rozmowę W katedrze, bo jest to rozmowa o bezsilności, o konfrontacji Józefa K. z posłannikiem Najwyższego, więziennym kapelanem, posłannikiem, który w pustej katedrze prowadzi z nim taki oto dialog:

– Jesteś oskarżony. […] Czy wiesz, że twój proces źle stoi? Jak sobie wyobrażasz koniec?

– Dawniej myślałem, że to się musi skończyć dobrze, a teraz chwilami mam wątpliwości. […] Nie wiem, jak to się skończy. A czy ty wiesz?

– Nie wiem, ale boję się, że źle. Jesteś uznawany za winnego.

– Ale ja nie jestem winien. To pomyłka. Jak w ogóle może być winien człowiek? Ten czy inny, wszyscy tu jesteśmy ludźmi.

[przełożył Jakub Ekier]

Wiele lat temu byłem na grobie Franza Kafki w Pradze. Na pomniku nagrobnym obok jego nazwiska znalazłem imiona dwóch jego sióstr, które zginęły w Auschwitz. Proces dobiegł końca.


Dodaj komentarz

O pewności i zwątpieniu

17/03/2013 11:27:32

                                                                                                                                                                                                    Rafałowi

 

Pewność jest rzeczą jak najbardziej niepewną; niepewność jest rzeczą jak najbardziej oczywistą. Cóż bowiem oznacza pewność? Nic zgoła, bo niczego nie możemy być pewni, zwłaszcza tego, co dotyczy naszego życia, naszej egzystencji, naszego bycia tu, na ziemi. A czym jest niepewność? Chlebem naszym powszednim, codziennością, oczywistością, która na co dzień towarzyszy naszemu życiu. Jest pewien zasadniczy paradoks w kontekście pewności, której inne imię brzmi wiedza, a jej braku, które nazywamy niewiedzą, zwątpieniem albo jeszcze bardziej obrazowo – ciemnością. Paradoks polega między innymi na tym, że domeną pewności jest wiedza, chociaż to obszar z gruntu nie za bardzo pewny, może z wyjątkiem praw nauk naturalnych, fizycznych i przyrodniczych; w obszarze wszelkich innych nauk, zwłaszcza humanistycznych, wydaje się, że jest to świat ciągle niepoznany, że jest to obszar terra incognita, tym większy im bardziej go poznajemy i badamy. Wielu ludzi miało intuicję, że jest to świat bardziej wiary niż wiedzy i coś jest na rzeczy w tym przekonaniu. Kiedy można mieć pewność jakiejkolwiek rzeczy, prawdy czy przekonania? Nauka przekonuje nas o prawdzie panta rei i na tym polega jej siła, chociaż wiele jej ustaleń ma siłę prawd udowodnionych. Coś, co zwiemy humanistyką, a co odnosi się przede wszystkim do człowieka jako fenomenu tego świata pewności dać nam nie może, bo jest ciągłą zmiennością i zwątpieniem. Myślę, więc jestem – napisał w swej najsłynniejszej refleksji Kartezjusz. Można to sparafrazować w ten oto sposób: Wątpię, więc jestem, albo jak napisał Jerzy Andrzejewski Cierpię, więc jestem. Wbrew pozorom nie ma w tych trzech sentencjach dużych sprzeczności. W gruncie rzeczy dotyczą tego samego – życia. Pewność jest rzeczą chwili, bo tylko wtedy możemy orzec ze względnym przekonaniem, że mamy rację. Jeśli w tej chwili widzę stół, to zakładam, że on rzeczywiście istnieje, ale jaką mam pewność, że za rok albo za dziesięć lat będę żył? Żadnej. Pewność i zwątpienie dotyczy też spraw najważniejszych, przede wszystkim o wymiarze eschatologicznym, czyli wiary albo niewiary. I w jednej, i w drugiej sprawie pewności mieć nie możemy. Tym poniekąd różni się wiara od wiedzy, choć w przypadku tej drugiej też pewności nie mamy. Wiara jest sprawą zawierzenia, a nie rozstrzygnięć racjonalnych, chociaż wielu ludzi, zwłaszcza ludzi Kościoła albo Kościołów usiłuje udowodnić, że sprzeczności tu żadnej nie ma. Credo quia absurdum – napisał jeden z największych myślicieli wczesnochrześcijańskich i ja się z nim zgadzam. Ostrość między wiarą czy pewnością a niewiarą i zwątpieniem na tym między innymi polega. Boże mój, Boże mój. Czemuś mnie opuścił? Kto wyczerpie mądrość i głębię tej myśli, wypowiedzianej w perspektywie bardzo bliskiej śmierci? Pewność jest naturalną właściwością ludzkiego życia. Pięknie napisał o tym przed wiekami Michał z Montaigne, mówiąc że nie ma chyba człowieka, który nie chciałby dożyć wieku Matuzalema. Ale i zwątpienie jest czymś, co z nami jest od zawsze. Zwątpienie jest myślą o śmierci, jest przekonaniem, że każda ze spraw doczesnych na swój koniec. Trudno te dwie rzeczy pogodzić. Wiara usiłuje dać nam pewność, wątpliwość ją w sposób kategoryczny odbiera. Co w życiu człowieka jest ważne? I jaka jest jakość tej wiary? Z pewnością jest to ufność w życie po życiu. Ale czy nie chodzi tutaj o swoistą polisę na życie po życiu, którą daje nam właśnie wiara? Tego nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem. Podobają mi się ci ludzie, którzy mają odwagę powiedzieć wprost: nie wiem, nie umiem powiedzieć, nie potrafię, jak Wisława Szymborska. Ja też nie umiem powiedzieć, dlatego doskonale ją rozumiem. Pewność i zwątpienie to dwa nasze ludzkie imiona, a raczej jedno imię podwójne. Cała ludzka wiedza i człowiecza wiara obracają się wokół tej sprzeczności. Chyba najbardziej przejmująco napisał o tym Hans Christian Andersen w baśni Królowa Śniegu. Ułóż słowo Wieczność. Jak można ułożyć takie słowo? Co my w ogóle wiemy o wieczności? Naszą doczesnością jest codzienność, a nie wieczność. Co my wiemy o wieczności? Nic. Co będziemy wiedzieć? Nic. Pewności nie ma. Jest tylko zwątpienie i to, o czym pisał Zbigniew Herbert w jednym ze swoich wierszy:

Co będzie

co będzie

 kiedy ręce

odpadną od wierszy

gdy  w innych górach

będę pił suchą wodę

powinno być to obojętne

ale nie jest

co stanie się z wierszami

gdy odejdzie oddech

o odrzucona zostanie

łaska głosu

czy opuszczę stół

i zejdę w dolinę

gdzie huczy

nowy śmiech

pod ciemnym lasem


Dodaj komentarz

O odchodzeniu i dźwięku Es, czyli o Concerto lugubre Tadeusza Bairda

25/01/2013 17:17:34

Najgorsze są wyrzuty sumienia w stosunku do zmarłych. Niczego już nie można naprawić.

                                                                                                       Tadeusz Baird

 

W pierwszym tomie Das Wohltemperietre Klavier Jana Sebastiana Bacha znajduje się utwór niezwykły: ósme preludium w tonacji es-moll. Zasada całego dzieła jest wiadoma: przeprowadzenie cyklu preludiów i fug przez wszystkie durowe i mollowe tonacje systemu równomiernie temperowanego. Bach nie był pierwszym kompozytorem, który podjął się takiego zadania, ale był pierwszym, który nadał mu rangę arcydzieła, powtórzonego wiele lat później w drugim tomie. Cykl Jana Sebastiana nie miał wyłącznie spekulatywnego charakteru, chociaż ten aspekt miał z pewnością ważny charakter. Kompozytorzy dojrzałego baroku byli szczególnie wrażliwi na retorykę i brzmienie tonacji. Pierwszy komponent miał charakter intelektualny, drugi brzmieniowy, oba jednak łączyły się w jedną artystyczną i nierozerwalną całość estetyczną. Tonacja es-moll była nie tylko w czasach Bacha rzadko używana. Miała specyficzny charakter brzmieniowy: ciemny, mroczny, nie zawsze możliwy do czystego wykonania w strojach nierównomiernie temperowanych ze względu na sześć bemoli przy kluczu. Ale ta właściwość nadała jej specyficznego charakteru wyrazowego: tonacji ciemniej, cichej, smutnej, melancholijnej, żałobnej. Bach wiedział o tym doskonale, nadając swemu preludium cech wzniosłej, smutnej, stylizowanej sarabandy, której melodia wędruje pomiędzy głosami aż w końcu zamiera w nicości. Niente to po włosku znaczy nic albo nicość. Było to jedno z ulubionych określeń wykonawczych Tadeusza Bairda, kompozytora z pewnością wybitnego, chociaż dziś już nieco zapomnianego. Kiedy słucham Preludium es-moll Bacha, przychodzi mi na myśl jedno z największych dzieł Bairda – Concerto lugubre na altówkę i orkiestrę. Baird był wielkim humanistą. ale rzadko pisał tak bezpośrednio i intymnie o genezie swoich dzieł: Concerto powstało w mojej wyobraźni w lutym 1974 roku. Umarła wtedy, po długiej chorobie i okrutnej agonii, moja matka, w dzień po pogrzebie wyjechałem nad zimowy Bałtyk. Spędziłem tam w zupełnym odosobnieniu kilkanaście dni. Czułem się bardzo samotny, nie mogłem mimo to znieść żadnego ludzkiego towarzystwa, godzinami chodziłem nad morzem i po lesie, usiłowałem pokonać żal i pogodzić się z pustką. Po raz pierwszy w życiu, przynajmniej wewnętrznie (bo fizycznie nieraz już byłem od niej na odległość ręki) czułem bliskość śmierci. Dopóki żyją nasi rodzice, wydaje się, że między nami a nią jest mur, oni są naszą tarczą, za którą czujemy się, choć to tylko złudzenie, dalecy i bezpieczni. Gdy ich zabraknie, stajemy przed nią, jak u Bergmana, twarzą w twarz, nikt i nic już nas od niej nie oddzieli, musimy nauczyć się od nowa w jej niedostrzegalnej obecności. Doskonale rozumiem słowa Tadeusza Bairda, bo jego doświadczenia były również moich udziałem nie tak dawno temu. Najbardziej fascynujące jest świadectwo narodzin dzieła zrodzonego ze śmierci bliskiej osoby. Pisze dalej Tadeusz Baird: Myślałem o tym wszystkim i pewnego dnia uświadomiłem sobie, że słyszę muzykę: motyw, współbrzmienia, dźwięk altówki, i że domagają się one całej mojej uwagi. Gdy pod koniec lutego wróciłem uspokojony, choć nie pogodzony, do Warszawy, nowy utwór był właściwie w ogólnym zarysie gotów. Jeszcze raz muzyka dała mi to, co tylko sztuka lub spowiedź (albo sztuka rozumiana jako spowiedź) dać może, a co Grecy nazywali katharsis; pomogła rozładować wzruszenie, zmniejszyła napięcie, oddaliła lęk, oczyściła. Znałem już początek Koncertu, wiedziałem, jaka będzie środkowa elegia z werblami jak nad otwartym grobem, gotowe były końcowe sola fletu i altówki i ostatnie, dysonansowe, lecz nieco rozjaśnione akordy skrzypiec, pod którymi ukryty był prawie niesłyszalny akord C-dur. Istniała już muzyczna „fabuła” utworu, która od narastającego w pierwszej części sprzeciwu i buntu prowadziła poprzez ból i grozę do finalnego łagodnego smutku, spokojnej akceptacji tego, co nieuniknione. Słyszałem natarczywie natrętne Es, wciąż obecny centralny punkt utworu, i trzy akordy, zawierające bez reszty cały użyty w partyturze, wertykalnie i horyzontalnie, materiał dźwiękowy. Dźwięk Es i jednoimienne tonacje Es-dur i es-moll od dawna miały specyficzne zabarwienie retoryczne i emocjonalne. Pierwsza z nich wiązała się z majestatem, sakralnością i heroicznością; druga była emblematem bezbrzeżnego smutku, fatalizmu, beznadziei i rezygnacji. Tadeusz Baird doskonale to wiedział, gdy po śmierci swojej Mamy usłyszał dźwięk Es. W dawnej mowie retorycznej miał on specyficzne brzmienie zarówno w maggiore i minore ze względu na rozmaite stroje i specyfikę ówczesnych instrumentów. Pod koniec XX wieku nabrał znaczenia bardziej symbolicznego, ale w tym znaczeniu, w jakim od wielu wieków mówiło się o homo symbolicus. Ryty kultury wyznaczały semantykę myślenia. I na tym polega wielkość Concerto lugubre poza maestrią samej roboty muzycznej. Pisał Tadeusz Baird: czy potrafimy wyobrazić sobie w ogóle świat bez katedr i meczetów, witraży i ludowych świątków, bez malarstwa, rzeźby religijnej i Bachowskich oratoriów, bez wiejskich kościółków i staroegipskich inskrypcji nagrobkowych, bez kolęd, bez buddyjskich czy szintoistycznych świątyń i piramid, bez benedyktyńskiego trudu średniowiecznych mnichów i bez totemicznych masek i wzruszająco niezdarnych religijnych figurek animistów? Świat bez symboli, które dały nam w spadku wszystkie dalekie i bliskie, martwe już i jeszcze żywe wierzenia? Można zadać jeszcze wiele, bardzo wiele takich pytań, ale jedno z nich jest także istotne: czy Concerto lugubre nie oswaja nas ze śmiercią i niebytem, nieistnieniem, rzeczywistością, w której rozbrzmiewa uporczywy, symboliczny dźwięk Es?


Dodaj komentarz

Przesłuchanie ciała

22/01/2013 09:25:59

                                                 Rafałowi – na czas mojej choroby

 

      Ryszard Przybylski, wielki pisarz, eseista i historyk literatury, jeden z ostatnich, co tak poloneza wodzi, najwybitniejszy wraz z Marią Janion myśliciel o sztuce słowa naszych czasów, w posłowiu do Wierszy wybranych Janusza Stanisława Pasierba, zatytułowanym Poezja wiary tragicznej, pisał w kontekście tej twórczości o przesłuchaniu ciała. Zaznaczył przy tym, że nie chodzi o osłuchanie, ale właśnie o przesłuchanie„Współczesna antropologia filozoficzna – napisał Ryszard Przybylski – zapewnia nas, że ciało wiąże się z <<dziedziną mowy>> i jest pierwszym <<słowem>>, jakie wypowiada każdy człowiek. Niech tedy odpowie na dręczące nas pytania. Nowy Testament poucza nas, że człowiek nie tyle ma ciało, ile jest ciałem. Niech tedy poeta, przesłuchując je jak najsprawiedliwszy sędzia, dowie się od swego <<jest>>, jak i po co istnieje. Pytać ciało znaczy albowiem tyle, co pytać o istotę człowieczeństwa i poszukiwać dróg naszych przeznaczeń. W swoich Dziennikach z lat 1910 – 1923 Franz Kafka zapisał myśl niepokojącą, ale ważną dla wielu ludzi, dla wielu z nas, zwłaszcza dziś, w czasach kultu młodości, zdrowia, urody i sprawności fizycznej: Pewne jest, że główną przeszkodę w moim rozwoju stwarza mój stan fizyczny. Z takim ciałem nie można niczego osiągnąć. Będę musiał przywyknąć do tego, że będzie mnie ono fizycznie zawodzić.[…] Moje siły nie wystarczają już, by napisać jakiekolwiek zdanie. Ach, gdyby chodziło o słowa, gdyby dość było napisać słowo i odwrócić się ze spokojną świadomością, że się słowo całkowicie wypełniło sobą. Gdyby poszukać słów kluczowych dla twórczości Kafki, to znalazłyby się między innymi tytuły jego ważnych dzieł:Proces, Zamek, Przemiana, Głodomór, Pułapka. Wszystkie one w jakiś sposób odnoszą się do ciała i cielesności jako takiej. Maria Janion w książce Żyjąc tracimy życie w rozdziale Przeraźliwość istnienia, poświęconym Kafce i Różewiczowi, tak pisze: Właściwym tematem „Pułapki” jest ciało. Gdy siostra Ottla tłumaczy Franzowi, że to on sam zbudował pułapkę, w której tkwi chory i udręczony, a przecież może otworzyć drzwi od niej i wejść w świat i życie, ten odpowiada z fatalistycznym uporem: „to ja jestem pułapką, moje ciało jest pułapką, w którą wpadłem po urodzeniu” Schwytanie w ciało, uwięzienie w ciele, przejawia się też w swoistym dualizmie: w koncepcie Animuli – „duszyczki” Franza, która siedzi gdzieś na uboczu i nie interesuje się nim. Franz mówi u Różewicza jak gnostyk, którego winą jest urodzenie się. Tematem słynnego „Listu do ojca” Kafki jest również ciało. Ciało ojca i ciało syna. Może najbardziej zapada w pamięć fragment, w którym Franz wspomina dziecięce przeżycia z kabiny kąpielowej nad morzem – wtedy gdy szczególnie przytłaczała go ojcowska „obnażona cielesność”. Już gdy się rozbierali, przygważdżało przeciwstawienie: „ja mizerny, wątły, szczupły. Ty krzepki, ogromny, szeroki”. Najgorsza chwila nastawała wówczas, gdy trzeba było wyjść z kabiny między ludzi: „ja u Twojej ręki, mały szkielecik, niepewny, boso na molo, bojący się wody, niezdolny do powtarzania Twoich ruchów pływackich”. Wtedy przeżywał najsilniej nędzę własnego ciała i chwałę ciała ojcowskiego. Nie wiem dlaczego – a może doskonale wiem – o skojarzeniach Listu do ojca z rozmową W katedrze z Procesu. Oba te teksty trzeba czytać wieloznacznie; oba zawierają dwa przeciwne sobie wymiary: duchowy i fizyczny. Duchowy to rozprawa z Bogiem, z panem i władcą, fizyczny to walka z niedoskonałością własnej cielesności w kontekście ludzkiej i boskiej doskonałości. Sztuka chrześcijańska instynktownie widziała w Chrystusie wcielenie ludzkiego piękna, nawet wtedy, gdy był już martwy, zdjęty z krzyża. Dopiero Andrea Mantegna w obrazie Martwy Chrystus z mediolańskiej Pinacoteca di Brera, słynna Pieta z Avignonu z paryskiego Luwru, a zwłaszcza niezwykle przejmujący Ołtarz z Issenheim Mathisa Nitharta, zwanego Grünewaldem, dziś znajdujący się w muzeum w Colmarze, pokazują prawdziwe przesłuchanie ciała, ciała zniszczonego męką, udręczeniem i śmiercią nieludzką, jeśli śmierć może być w ogóle ludzka. Aspekt fizyczny ma inne zgoła znaczenie: to konfrontacja doskonałości z niedoskonałością, rozumianą zazwyczaj subiektywnie, bo chociaż już Grecy wprowadzili kanony piękna, a przypomniał je po wielu wiekach Leonardo da Vinci, to przecież trudno im sprostać. Są to raczej modele estetyczne czy wręcz geometryczne, a przy tym nietrwałe, bo wszyscy podlegamy procesom starzenia, chyba że z takich czy innych przyczyn umieramy młodo, w pełni sił i urody, jak Aleksander Macedoński. Jeśli mówię o przesłuchaniu ciała, to mam na myśli nie tylko bardzo piękną literacką i mentalną metaforę Ryszarda Przybylskiego, ale również zwykłą, codzienną dosłowność. Posłuchaj, co ci mówi twoje ciało, gdzie są oznaki wzrostu i życia, a gdzie ślady odchodzenia i umierania. Są to przecież naczynia połączone. Przekonanie, że ciało będzie nam służyć jeśli nie wiecznie, to przynajmniej bardzo, bardzo długo jest rzeczą jak najbardziej naturalną. Taki jest instynkt życia, ale jednocześnie wiemy, że to złudzenie. Jest tylko jedna rzecz – jeśli nazwać to rzeczą – która rzeczywiście niepokoi i spać nie daje: czy cały umrę, czy może coś po mnie zostanie? Przesłuchanie ciała daje odpowiedź jednoznaczną, ale są jeszcze pytania naiwne, jeśli nie najpilniejsze, których natury nie zgłębimy. Pisała Wisława Szymborska:

Nic darowane, wszystko pożyczone.

Tonę w długach po uszy.

Będę zmuszona sobą

zapłacić za siebie,

za życie oddać życie.

 

Tak to już urządzone,

że serce do zwrotu

i wątroba do zwrotu

i każdy palec z osobna.

 

 

Za późno na zerwanie warunków umowy.

Długi będą ściągnięte ze mnie

wraz ze skórą.

Chodzę po świecie

w tłumie innych dłużników.

Na jednych ciąży przymus

spłaty skrzydeł.

Drudzy chcąc nie chcąc

rozliczą się z liści.

 

Po stronie Winien

wszelka tkanka z nas.

Żadnej rzęski, szypułki

do zachowania na zawsze.

 

Spis jest dokładny

i na to wygląda,

że mamy zostać z niczym.

 

Nie mogę sobie przypomnieć

gdzie, kiedy i po co

pozwoliłam otworzyć sobie

ten rachunek.

 

Protest przeciwko niemu

nazywamy duszą.

I to jest to jedyne,

czego nie ma w spisie.


Dodaj komentarz

Wszystkich świętych, dzień umarłych, czyli Octavio Paz po raz drugi w kontekście podnóża Olimpu.


17/01/2013 00:11:35


Śmierć jest lustrem, które odbija daremne gestykulacje życia. Cała ta pstrokata mieszanina czynów, przeoczeń, wyrzutów i usiłowań – kwietnik i śmietnik – jakim jest każde życie, znajduje koniec w śmierci, jeżeli nie sens czy wytłumaczenie. Wobec niej nasze życie zarysowuje się i nieruchomieje. Przed rozpadnięciem się i zanurzeniem w nicości nabiera kształtów i staje się formą stałą: zmienimy się już tylko po to, aby zniknąć. Nasza śmierć wyjaśnia nasze życie. Jeśli nasza śmierć nie ma sensu, nie miało go również życie. Dlatego, jeżeli ktoś umiera nagłą śmiercią, zwykliśmy mówić: „poszukał jej sobie”. I to prawda; każdy ma śmierć, jakiej sobie szuka, śmierć, jaką sobie przygotowuje. Śmierć chrześcijańska czy pieska to sposoby umierania, które odzwierciedlają sposoby życia. Jeżeli śmierć nas zdradza i umieramy źle, wszyscy ubolewają; trzeba umierać tak, jak się żyje. Śmierć jest nieprzekazywalna, tak jak życie. Jeżeli nie umieramy tak, jak żyliśmy, to dlatego, że w rzeczywistości życie, którym żyliśmy, nie było nasze: nie należało do nas, tak jak nie należy do nas zły los, który nas zabija. Powiedz mi, jak umierasz, a powiem ci, kim jesteś. […] Śmierć mści się za nas na życiu, rozbiera je z wszelkich jego próżności i pretensji i przemieniania je w to, czym jest – kilkoma nagimi kośćmi i przerażającym grymasem. W świecie zamkniętym i bez wyjścia, gdzie wszystko jest śmiercią, jedyną rzeczą mającą znaczenie jest śmierć. Ale afirmujemy coś negatywnego. Czaszki z cukru lub z chińskiego papieru, kolorowe szkielety ze sztucznych ogni, nasze ludowe wytwory zawsze są kpiną z życia, afirmacją błahości i nieważności ludzkiego istnienia. […] Cała ta pyszałkowata poufałość nie zwalnia nas od pytania, które wszyscy sobie stawiamy: czym jest śmierć? Nie wymyśliliśmy nowej odpowiedzi. I za każdym razem, kiedy stawiamy sobie to pytanie, wzruszamy ramionami: cóż mnie obchodzi śmierć, jeżeli mnie nie obchodzi życie? Tak pisał Octavio Paz w jednym z najbardziej przejmujących esejów cyklu Labirynt samotności. U podnóża Olimpu, gdzie Zeus Gromowładny ciska swoje pioruny, niezadowolony z porządku rzeczy świata tego, czego doświadczyłem, mieszkając dwa tygodnie u stóp tej fascynującej największej greckiej góry, jest niewielkie miasteczko Litochoro. Jest tam urocza mała Starówka, parę sympatycznych knajpek w greckim stylu, są przepiękne wąwozy prowadzące w głąb masywu Olimpu, ale jest też i to, co jest najbardziej osobliwe w tej miejscowości – niezwykły cmentarz, jedyny taki, jaki widziałem i którego specyficznej ceremonii byłem świadkiem. Jest to bowiem miejsce pochówku w ziemi tylko na siedem lat. Białe ładne nagrobki się nie zmieniają, inne są tylko nazwiska pod nimi pochowanych. Po siedmiu latach kości pochowanych ludzi ich rodziny wydobywają z grobów – robiąc miejsce następnym zmarłym – i myją je w dość ohydnej umywalce koło cmentarnego śmietnika. Byłem świadkiem tej mało estetycznej sceny. Wyglądała koszmarnie, ale najgorsze z mego punktu widzenia było to, że dla mieszkańców Litochoro była to rzecz najnormalniejsza na świecie. Potem umyte kości pakowano w coś, co przypominało karton po butach (a w ich mniemaniu miało być urną) i umieszczano w budynku, który spełniał rolę kolumbariów. Wyglądało to dość groteskowo, bo na każdym takim kartonie oprócz danych osobowych zmarłego znajdowało się jego wątpliwej jakości zdjęcie. Jeśli zestawiam te dwa różne fakty – a jak uczył nas Wittgenstein – świat jest wszystkim, co jest faktem, a nie zbiorem rzeczy – to dlatego, żeby uzmysłowić sobie wielkość i nędzę śmierci. Kultura niemal zawsze postrzegała śmierć w kategoriach wzniosłych, obojętnie czy tragicznych, czy dających nadzieję i pocieszenie. Na cmentarzu w Litochoro u stóp Olimpu zrozumiałem, że śmierć może być tak bardzo zwykła i banalna, jak banalność zła, o której pisała Hannah Arendt. To zestawienie przywołuje też sławną biblijną myśl Koheleta:Marność nad marnościami – wszystko marność. Cóż przyjdzie człowiekowi z całego trudu, jaki zadaje sobie pod słońcem? Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi, a ziemia trwa po wszystkie czasy. Te słowa Eklezjastesa przypomniały mi się w kontekście zarówno wzniosłych i mądrych rozważań o istocie umierania i śmierci, choćby tych z wielkiego eseju Octavia Paza, zawartego w Labiryncie samotności, jak z intymnego pobytu na cmentarzu w greckim Litochoro. Ale właśnie tam, gdy obserwowałem mycie dawno już obumarłych kości, przypomniałem sobie inne wielkie proroctwo biblijne, zawarte w Księdze Ezechiela: Potem spoczęła na mnie ręka Pana […] i postawił mnie pośród doliny. Była ona pełna kości. I polecił mi, abym przeszedł dokoła nich, i oto było ich w dolinie bardzo wiele. Były Ne zupełnie wyschłe. I rzekł do mnie: „Synu człowieczy, czy kości te powrócą znowu do życia?” Odpowiedziałem: „Panie Boże, Ty to wiesz”. Wtedy rzekł on do mnie: „Prorokuj nad tymi kośćmi i mów do nich: Wyschłe kości, słuchajcie słowa Pana! Tak mówi Pan Bóg: Oto ja wam daję ducha, po to, abyście stały się żywe. Chcę was otoczyć ścięgnami i sprawić, byście obrosły ciałem i przybrać was w skórę, i dać wam ducha po to, abyście ożyły i poznały, że jestem Pan”. I prorokowałem, jak mi było polecone, a gdym prorokował, powstał szum wielki i trzask, i kości jedna po drugiej zbliżały się do siebie. I patrzyłem, a oto powróciły ścięgna i wyrosło ciało, a skóra pokryła je z wierzchu, ale jeszcze nie było w nich ducha. I powiedział On do mnie: „Prorokuj do ducha, prorokuj, o synu człowieczy, i mów do ducha: Tak powiada Pan Bóg: z czterech wiatrów przybądź duchu, i powiej po tych pobitych, aby ożyli”. […] I duch wstąpił w nich, a ożyli i stanęli na nogach – wojsko bardzo, bardzo wielkie. W brzydocie miejsca mycia wyschniętych kości w umywalce cmentarza w Litochoro – obok śmietnika – pomyślałem, że w Księdze Ezechiela jest być może najbardziej wstrząsający opis zmartwychwstania w Starym Testamencie, ale z drugiej strony może trzeba takiej banalności i zwykłości, by dostąpić łaski. Jednak o wiele bliższe jest mi myślenie Octavia Paza, bo zawsze chciałem  zrozumieć śmierć w kategoriach racjonalnych, chociaż wiem, że nigdy nie będzie to możliwe.


Dodaj komentarz

O Andersenie i Kierkegaardzie

06/01/2013 19:34:28

Motyw lustra pojawia się w wielu baśniach Andersena, ale chyba najbardziej znaczący ma w dwóch jego tekstach: w Królowej Śniegu i w niewielkiej przypowieści zatytułowanej O Tobie mówi bajka. Lustro jest metaforą naszego spojrzenia przede wszystkim na samych siebie, ale także na świat, w którym jesteśmy, w którym żyjemy. Ale jest także swoistym odwróceniem rzeczywistości i wezwaniem do właściwego jej odczytania. Pisał Andersen: Mędrcy starożytni chytrze obmyślili, w jaki sposób można by ludziom mówić prawdę prosto w oczy nie robiąc tego sposób grubiański. Pokazywali im dziwne lustro, w którym ukazywały się różnego rodzaju zwierzęta i przedmioty. […] Nazwali to „bajką”. […] Były dwie wysokie góry, a na samym szczycie każdej z nich stał zamek. W dolinie biegł pies obwąchując ziemię , tak jakby szukał myszy lub przepiórek; chciał zaspokoić głód. Nagle z jednego zamku zatrąbiono obwieszczając, że czas zasiąść do stołu. Pies pobiegł natychmiast na górę, aby przy tej okazji się najeść, lecz gdy był już w połowie drogi, przestano trąbić, z drugiego zamku rozległ się głos trąbki. Wtedy pies pomyślał : „Zanim przybiegnę, skończą już jeść, a tam dopiero teraz się zaczyna”. Zbiegł więc na dół i zaczął się wspinać na drugą górę. Wtedy jednak druga trąbka przestała trąbić, a odezwała się ta pierwsza. Pies znów pobiegł w dół, a potem pod górę i tak biegał tam i z powrotem, aż wreszcie ucichły obie trąbki i zakończono posiłek w obu miejscach. Teraz zgadnij, co starożytni mędrcy mieli na myśli, układając tę bajkę i kto jest tym głupcem, który biega aż do zmęczenia, ani tu, ani tam nic nie uzyskawszy. Pisał Søren Kierkegaard: Wolę rozmawiać z dziećmi, bo można mieć nadzieję, że wyrosną na istoty rozumne; ale ci, co już wyrośli – Boże, zmiłuj się nade mną! […] Mnie nie zależy na niczym. Nie chcę jeździć konno, za dużo ruchu; nie chcę chodzić, to mnie męczy; nie chcę się położyć, bo albo trzeba tak trwać, a tego nie chcę, albo trzeba wstać na nogi, a tego także nie chcę. Summa summarum: nie zależy mi na niczym. […] Poza kręgiem moich bliskich mam tylko jednego wiernego przyjaciela, mój smutek; pośród radości, wśród pracy, wywołuje on mnie na stronę, chociaż cieleśnie pozostaje na miejscu, ażeby mnie tylko przekonać, że istnieje. Mój smutek jest najwierniejszą kochanką, jaką kiedykolwiek miałem, cóż dziwnego, że kocham ją wciąż z wzajemnością. […] Co przyjdzie? Co przyniesie przyszłość? Nie wiem tego, niczego nie przeczuwam. Kiedy pająk z pewnego stałego punktu rzuca się w dół, zgodnie ze swoją naturą, to widzi stale pustą przestrzeń przed sobą. Gdzie nie może znaleźć oparcia dla nóg, chociaż stara się nimi jak najszybciej ruszać. Tak i ja widzę przed sobą zawsze pustą przestrzeń, która mnie popycha do przodu, a zgoda nie należy do mnie. Życie to jest pokręcone i przeraźliwe, nie do wytrzymania. […] Nie tylko dla innych, ale i dla siebie jest się zagadką. Badam siebie; jeżeli mnie to męczy, zapalam dla zabicia czasu cygaro i myślę: na Boga, co Stwórca myślał, tworząc mnie, albo czego się po mnie spodziewał? Trudno w kontekście słów wielkich Duńczyków nie skojarzyć mitu Syzyfa, i to zarówno z greckiej mitologii, jak i sławnego eseju Alberta Camusa. Najbardziej czytelny jest u Andersena; pies, który jest piękną, ale i okrutną metaforą ludzkiego losu, jest Syzyfem, który na zawsze wykonuje swą bezsensowną pracę, ale i swoją wielką powinność. Pies, który chciał zaspokoić głód – każdy głód, nie tylko ten cielesny, fizjologiczny. Kierkegaard z kolei odnosi to wszystko i do bycia, i do Boga, podkreślając bezsens ludzkiej egzystencji. Trzeba znać krajobrazy północnej Europy, żeby zrozumieć koloryt i sens takiego myślenia. Słynne słowo Wieczność z Królowej Śniegu Andersena, którego mały Kay nie mógł ułożyć, odnosi się nie tylko do perspektywy ostatecznej każdego z nas, ale i do naszej zdolności poznania. Któż z nas bowiem wie, co znaczy wieczność? Nie można jej sobie w jakikolwiek sposób wyobrazić, nie można jej pojąć rozumem, nie można o niej mówić w kategoriach ludzkich; jest czymś na kształt czarnej dziury, o której wiemy, że jest, ale nic o niej powiedzieć nie możemy. Z kolei u Kierkegaarda znaleźć można wiele niepokojących, a nawet przerażających intuicji, które potem wybuchną z ogromną siłą artystyczną i mentalną w prozie Franza Kafki. I nie chodzi tu tylko o egzystencjalizm, słowo użyte po raz pierwszy przez Jeana-Paula Sartre’a, a często odnoszone do Kierkegaarda jako prekursora takiego rozumienia świata i zarazem kierunku myślenia filozoficznego, tylko do doświadczenia ludzkiego, które zawsze w końcu staje wobec rzeczywistości niezrozumiałej, a w końcu ostatecznej. Jest jeszcze jeden poruszający tekst Andersena. To Opowiadanie o matce; wstrząsające, okrutne, prawdziwe. To także sprawa tragicznego wyboru, bezsensu życia i losu psa z przypowieści O Tobie mówi bajka jako metafory ludzkiego bycia. Ten nurt myślenia znalazł poruszające podsumowanie w sławnym eseju Mit Syzyfa Alberta Camusa: Jest tylko jeden problem filozoficzny prawdziwie poważny: samobójstwo. Orzec, czy życie jest, czy nie jest warte trudu, by je przeżyć, to odpowiedzieć na fundamentalne pytanie filozofii. Reszta – czy świat ma trzy wymiary, czy umysł ma dziewięć czy dwanaście kategorii – przychodzi później. To są gry; wpierw trzeba odpowiedzieć. I jeśli jest prawdą, jak utrzymuje Nietzsche, że filozof musi świecić przykładem, aby być godnym szacunku, zrozumiała staje się ważność tej odpowiedzi, która poprzedza gest definitywny. Są to oczywistości, które czuje serce, ale które trzeba pogłębić, aby uczynić je jasnymi dla umysłu. To zawsze o nas mówi bajka, to ona jest prawdziwa, to o nas mówi mit, to my jesteśmy podmiotem ludzkich dziejów, historii, losów – także w wymiarze jak najbardziej osobistym, a ten jest dla bardzo wielu z nas najważniejszy , ale i najmniej osiągalny.


Dodaj komentarz

O innym świecie

23/12/2012 21:10:09

Kaji Danczowskiej, z którą ostatnio – chociaż każde z nas osobno – otarliśmy się o śmierć.

 

       Jedna z najbliższych mi polskich poetek XX wieku, Anna Kamieńska, napisała wiele wspaniałych wierszy; jeden z nich wszakże – obok wstrząsającego poematu Drugie szczęście Hioba –  jest mi szczególnie bliski; ma tytuł Tamten świat:

 

Nie wierzę w tamten świat

Ale i w ten świat nie wierzę

jeśli nie przeszywa go światło

 

Wierzę w ciało kobiety

potrąconej przez samochód na ulicy

 

Wierzę w ciała

zatrzymane w pośpiechu

w geście w dążeniu

jakby właśnie miało się zdarzyć

oczekiwane od dawna

jakby za chwilę

sens miał podnieść

wskazujący palec w górę

 

 

Wierzę w oko ślepe

w ucho głuche

w stopę kulawą

w zmarszczkę u skroni

w czerwony ogień na policzku

 

Wierzę w ciała leżące

w ufności snu

w cierpliwość starości

w słabość nie urodzonych

 

Wierzę we włos zmarłego

pozostawiony na brązowym berecie

 

Wierzę że blask

rozmnożony jest cudownie

na wszystkie rzeczy

 

Nawet na chrabąszcza

co gmera się na grzbiecie

bezradny jak mały szczeniak

 

Wierzę że deszcz

zszywa niebo z ziemią

i że z deszczem tym aniołowie

zstępują widzialnie

jak żaby skrzydlate 

 

 Nie wierzę w ten świat

pusty

jak dworzec nad ranem

gdy wszystkie pociągi odjechały

do tamtego świata

 

Świat jest jeden

zwłaszcza gdy budzi się w rosie

a Pan przechadza się

między krzewami

zwierzęcych i ludzkich snów.

 

      Ileż w strofach Anny Kamieńskiej jest mądrości, ale również intuicji śmierci i życia, w tej właśnie kolejności, zaprzeczającej naturalnemu porządkowi wszechrzeczy. I nie chodzi tu o naiwną wiarę z książeczek do nabożeństwa, tylko o wiarę głęboką, często tragiczną, a nawet o jej brak czy głód. Kiedy stajemy wobec sytuacji skrajnych naszego własnego życia i bycia, kiedy nawet nie mamy czasu, by w ułamku sekundy uświadomić sobie, co się z nami niebezpiecznego albo i tragicznego dzieje, bo – paradoksalnie – nie ma na to czasu, ale jeśli sytuację taką przetrwamy, to gonitwa myśli, uczuć, emocji, lęku, strachu i obaw jak najgorszych o los najbliższych nam ludzi tworzy melanż bardzo osobliwy, który zrozumieć mogą chyba tylko ci ludzie, którzy na własnej skórze i we własnej duszy tego doznali. Wierzymy i może wiemy coś o tamtym świecie albo nie wierzymy i niczego o nim nie wiemy, a jednak w sytuacjach skrajnych staje nam on przed oczyma. Jakie ma oblicze? Tego nie wiemy, bo wiedzieć nie możemy. Dla ludzi wierzących jest zbiorem chyba bardziej antropomorficznych niż abstrakcyjnych, nie dających się przedstawić w ludzkich językach, doznań wrażeniowych i intelektualnych wyobrażeń. Dla ludzi niewierzących jest pustką i nicością. Są takie sytuacje, kiedy człowiek nagle traci przytomność, wchodzi w przysłowiową ciemność. To wbrew pozorom nie boli. Jeśli tak ma wyglądać śmierć, niech każdy z nas – bez bólu i ogromu cierpienia – takiej doświadczy. Są jednak te oka ślepe, ucha głuche, stopy kulawe, ciała potrącone i świat pusty jako dworzec nad ranem. Nam, z Kają, udało się tego teraz uniknąć, co nie znaczy, że kiedyś stanie się naszym udziałem. Takie doświadczenia uczą jednego zwłaszcza: radości życia, a także dokonania nowej hierarchii tych wartości, które życiem nazywamy i jak je odczuwamy, jak je prze-żywamy. Czasem dobre słowo jest o wiele więcej warte niż wszelkie inne dobra tego świata. Wiedzą to wszyscy, którzy w taki czy inny sposób otarli się o śmierć. Stara mądrość mówiła: Media vita in morte summus [Pośrodku życia w śmierci jesteśmy]. I jest to święta prawda nie tylko w wymiarze teologicznym czy symbolicznym, ale całkowicie codziennym, praktycznym, oczywistym. Tak pisał o tym Rainer Maria Rilke:

 

Śmierć jest wielka.

Ze śmiejącymi się ustami

należymy do niej.

Kiedy sądzimy, że jesteśmy w środku życia,

ona śmie płakać

w środku nas.

 

[tłum. Julian Przyboś]

 

      Kiedy zagrożenie śmiercią przychodzi nagle i niespodziewanie, w ułamku sekundy, chyba nikt z nas nie jest w stanie myśleć racjonalnie w tym sensie, by rozważyć swoje szanse na przeżycie. Myśli się bardziej o naszych najbliższych, zwłaszcza jeśli są z nami w tej samej dramatycznej chwili. Jest to jednak myślenie chaotyczne, bo nie jesteśmy w stanie rozpoznać sytuacji, w której właśnie się znaleźliśmy. Jest to być może pewien paradoks, który miłość stawia ponad z natury nam danym instynktem samozachowawczym. Tak odczuwała to Kaja w dniu jej koszmarnego wypadku kolejowego, tak odczuwałem i ja, stojąc nagle oko w oko ze śmiercią w samochodzie na autostradzie między Gdańskiem a Toruniem. Oboje przeżyliśmy koszmar, obojgu nam i naszym bliskim nic się nie stało. Ale świat się dla nas zmienił, otwierając o wiele bardziej szerszą pespektywę na inny świat, świat wiecznego życia albo wiecznej nicości.


Dodaj komentarz

O granicach mego języka i granicach mego świata

16/12/2012 12:18:11

                                                                                                 Rafałowi

 

Nie jestem filozofem, chociaż każdy po trosze myślący nim jest, bo przecież filozofia to nic innego jak umiłowanie mądrości, myślenia, dociekania nie tyle prawdy, ile istoty wszechrzeczy, czyli wbrew pozorom  czegoś większego, bo stare i nowe spory na temat prawdy mogą w zasadzie sprowadzić się do słynnego pytania Piłata z Pontu: Cóż to jest prawda? Na tak sformułowane pytanie nie ma właściwie dobrej odpowiedzi, chociaż dużo wcześniej próbowaną ją znaleźć w myśli dawnych Greków i te intelektualne standardy zachowały swoją żywotność w myśli wielu pokoleń filozofów późniejszych epok i formacji. Ale nie o prawdę do końca tu chodzi, ile o rozpoznanie rzeczywistości, a może nawet istoty istnienia. To nie zawsze są rzeczy tożsame, bo jeśli weźmiemy pod uwagę znaczenie kłamstwa w kulturze, to okaże się, że odegrało ono kolosalną rolę w dziejach ludzkości, począwszy od symbolicznego kłamstwa judaszowego, ale w żaden sposób nie rozwiązało to problemu bytu i bycia. Ludwig Wittgenstein w sławnej tezie 5.6 Traktatu Logiczno – Filozoficznegosformułował zarówno sens poznania, jak i narzędzie poznania: Die Grenzen meiner Sprache bedeuten die Grenzen meiner Welt [Granice mego języka oznaczają granice mego świata]. Jest w tym traktacie wiele fascynujących myśli, ale chyba myśl ostateczna – teza 7 – w jakiś szczególny sposób odnosi do tezy 5.6: O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć. Trudno wyczerpać przepaść i bliskość obu tych tez. Świat jest językiem w tym sensie, że z ludzkiego punktu widzenia jest domeną racjonalizacji, czyli nazywania, określania, porządkowania, hierarchizowania, jest więc obszarem języka, bo tylko my, ludzie, mamy taką zdolność. Ale świat jest też – z ludzkiego punktu widzenia i pojmowania – obszarem milczenia, na co tak genialnie zwrócił uwagę Wittgenstein. Gdzie byłaby bez tego obszaru każda religia, gdzie byłaby sztuka, gdzie znalazłaby się ludzka emocjonalność, która w niezrozumieniu i milczeniu znajduje swój pozaracjonalny sens i byt? Jednak myśl Wittgensteina ma o wiele głębszy sens. Mówi z jednej strony o racjonalnym, mentalnym widzeniu świata, a z drugiej strony o niemożności takiego postrzegania, czyli o elementarnej sprzeczności, która kieruje naszym życiem i naszym myśleniem. Dawniej ludzie nie zdawali sobie z tego sprawy. Giambattista Vico, jeden z najwspanialszych myślicieli włoskiego Oświecenia, ulubiony filozof Jose Lezamy Limy, jednego z najbliższych mi pisarzy, próbował stworzyć spójną teorię filozoficzną i historiozoficzną tych dwóch obszarów, ale trzeba było jeszcze trochę czasu, żeby przekonać się o niemożności takiej syntezy, chociaż w pismach Vico brzmiało to bardzo przekonująco. Otóż, wydaje mi się, że Wittgenstein miał rację w tym sensie, że wszystko, co można nazwać, można sprowadzić do językowej semantyki, co już zakłada w sobie wieloznaczność, albo do matematycznego wzoru, który  jeśli jest poprawny, to żadnej wieloznaczności zakładać nie może. Pisma Wittgensteina oscylują między tymi intelektualnymi sprzecznościami. W Traktacie Logiczno – Filozoficznym jest nie tylko filozofem, jest także logikiem i matematykiem. W Dociekaniach filozoficznych staje się filozofem i poetą, a w pracy O pewności jest poetą i filozofem: Z tego, że mnie – lub każdemu – wydaje się, że tak jest, nie wynika, że tak jest. Co prawda wolno spytać, czy można w to sensownie wątpić. […] Nie mogę na serio przyjąć, że w tej chwili śnię. Ktoś, kto śniąc, mówi „Śnię”, nawet gdy mówi na głos, nie ma racji w większym stopniu niż wtedy, gdyby we śnie powiedział „Pada deszcz” wówczas, kiedy faktycznie by padało. Nawet gdyby jego sen naprawdę był związany z szumem deszczu.


Dodaj komentarz

O najnowszym nagraniu Requiem Nikolausa Harnoncourta

08/12/2012 01:44:34

 

      Czy śmierć może być spokojem? Tak, może być, spokojem ostatecznym, bezruchem, brakiem wszelkich oznak życia, czym zresztą w istocie jest. Śmierć jest ciszą, więc jest sprzeczna z wszelką muzyką, z życiem jako takim, bo życie jest rytmem, choćby bicia serca czy powtarzalności oddechu. Grozę śmierci muzyka zawsze wyrażała brzmieniem, od czasów Wolfganga Amadeusza Mozarta oscylowała między przerażeniem a współczuciem, a także świadomością rzeczy ostatecznych, wobec których możemy się buntować albo je przyjąć jako niemożliwą do pokonania oczywistość. Czy śmierć może być buntem? Z reguły nim bywa – w odniesieniu do odchodzenia naszych najbliższych, bo własnego nigdy nie poznamy – ale nie zawsze musi być buntem. Czasem jest wyzwoleniem, o czym pięknie opowiedział Ryszard Strauss w jednym ze swoich poematów. Sam tego doświadczyłem ostatnio, kilka miesięcy temu, i zrozumiałem głęboki sens słów starca Symeona z Ewangelii Łukaszowej: Teraz, o Władco, pozwól odejść słudze Twemu w pokoju według Twego słowa. Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie, któreś przygotował wobec wszystkich narodów. Wyzwolenie ma też całkiem zwykły ludzki aspekt, jest wyzwoleniem z cierpienia, bólu i starości. Dlaczego piszę o tym w kontekście najnowszego nagrania Requiem Nikolausa Harnoncourta? Dlatego, że ta ostatnia kreacja jednego z moich wielkich mistrzów myślenia o muzyce i jej rozumienia ociera się o ostateczność. Jest w niej dramatyzm, związany z grozą śmierci, ale jest też w kilkunastu ogniwach spokój, bo powinniśmy odejść spokojnie, nawet w majestacie świętości, o czym poucza nas Sanctus, chociaż wiadomo, że Mozarta tam prawie nie ma, ale jego duch jest jak najbardziej obecny. Najnowsze nagranie Requiem Nikolausa Harnoncourta to przede wszystkim osobliwy spokój i modlitwa – już nawet nie za naszych drogich zmarłych – lecz przede wszystkim za nas samych. To prawda, że każde pokolenie odczytuje Hamleta po swojemu – jako lustro własnej tożsamości i wrażliwości. Wielkie kreacje muzyczne mają podobną właściwość. Dawne interpretacje ostatnich trzech symfonii Wolfganga Amadeusza Mozarta Fritza Reinera z jego orkiestrą chicagowską z roku 1956 nigdy potem nie były tak spontaniczne, tak energetyczne, tak radosne i – last but nor east – tak doskonałe, mimo niedoskonałej z naszego punktu słyszenia techniki nagrania. Ostatnie nagranie Mszy żałobnej Mozarta pod batutą Harnoncourta uczy nas wielu rzeczy, przede wszystkim osobliwego połączenia buntu wobec śmierci i pogodzenia się z nią. Zrozumiałem to w Wiedniu kilka lat temu, kiedy miałem rzadką dla zwykłych śmiertelników widzieć rękopis Requiem. To już nawet nie o to chodzi, że sporządziło go kilka osób, co widać na pierwszy rzut oka; chodzi o co innego, o to mianowicie, że nuty zapisane ręką Mozarta tchną osobliwym spokojem i nie jest to sprawa wymowy samej muzyki, tylko jej zapisu: pewnego, spokojnego, mimo śmiertelnej choroby kompozytora. Tego samego doświadczyłem w Salzburgu, w drugim domu rodziny Mozartów, w przeciwatomowym schronie, położonym w głębokim podziemiu tej kamienicy, w którym przechowywane są najcenniejsze rękopisy Mozarta. Tam wszystko pisane było wprost, bez żadnych poprawek. Widziałem manuskrypt fortepianowej Fantazji i Sonaty c-moll – ani jednej zmiany. Jeśli porównamy to z rękopisami Beethovena, to różnica jest uderzająca, co – oczywiście – nie świadczy o jakości kompozycji tych dwóch wielkich Wiedeńczyków. Jeśli mówię o ostatnim nagraniu Requiem Nikolausa Harnoncourta, to mam na myśli i ten spokój, i ciszę, i doskonałość mozartowskich dzieł, utrwalonych jego własną ręką. Jest tam i dramatyzm, i tragizm, i liryzm, i modlitwa, ale jest też coś więcej – spokój wobec rzeczywistości ostatecznej.


Dodaj komentarz

Wszędzie to samo. Miłość, miłość, niemożliwa miłość.

01/12/2012 23:53:15

                                                                                                                                                            Januszowi

 

      Ten tytuł zapożyczyłem z jednego z wierszy mojego nieżyjącego od wielu lat przyjaciela, księdza Janusza Stanisława Pasierba. To jest stały motyw kultury ludzkiej. Miłość nie jest czymś nadanym i zadanym na zawsze. Miłość mija jak wszystko, przede wszystkim – jak życie. Miłość spełniona też jest nieszczęśliwa, bo zawsze się kończy wraz z końcem bytu na ziemi. Niemożliwa miłość jest stałym tematem kultury. W wiekach średnich był to swoisty temat tabu, chociaż to właśnie wtedy zdano sobie sprawę z nieodwracalności spraw funeralnych i z tego, że czym innym jest cielesność człowieka, a czym innym jego duchowość. Chyba pierwszym mitem niemożliwej miłości w Europie wieków średnich była historia Pierre’a Abelarda i Heloizy. Wymowna, poruszająca, wzruszająca. Kolejna historia, która pobudza wyobraźnię, to dzieje Nieśmiertelnej Ukochanej Beethovena, postaci bardziej mitycznej niż realnej. Żaden z biografów kompozytora nie jest pewien, o kogo chodzi i czy nie był to wytwór emocjonalnej wyobraźni autora Eroiki. Być może nikt taki rzeczywiście nie istniał, ale poruszył duchowość jednego z największych kompozytorów w dziejach sztuki dźwięku. A co powiedzieć o Schubercie? Człowieku, który nigdy nie zaznał tego, co nazywamy miłością albo uczuciem? Franz Kafka próbował z miłością flirtować, ale były to tylko epizody. Odszedł – jak my wszyscy – w samotności. Były i są cały czas uczucia toksyczne, czego w rycie kultury jednym z najbardziej znaczących jest historia związku Paula Verlaine’a i Arthura Rimbauda. Były też sławne miłości mitologiczne i literackie, z których największe i najbardziej w kulturze rozpowszechnione to Dydona i Eneasz, Romeo i Julia oraz Tristan i Izolda. Wszędzie to samo: miłość, miłość, niemożliwa miłość. Odnoszę wrażenie, że jest to jeden z najważniejszych motywów ludzkiej kultury i emocjonalności. W życiu codziennym bywa podobnie, ale ten dramat ma – jak napisała Hannah Arendt – walor banalności zła. W literaturze i w historii wielkich, choć nieszczęśliwych związków, jest to zwykle ogromna tragedia, a nie codzienność zła byle jakiego, które zabija tak samo, jak to wielkie. Kochałem kilka razy i zawsze zastanawiałem się, dlaczego miłość umiera? Dlaczego to, co jest radością, nadzieją, sensem bycia odchodzi? Może jest to sprawa niedojrzałości? Może dotyczy to egoizmu? Może jest kwestią niezrozumienia siebie nawzajem – mimo pozorów takiego zrozumienia? Trudno na te pytania odpowiedzieć. Miłość powinna być życiem, a często bywa śmiercią. Miłość nie powinna być powinnością, powinna być łaską. To skąd  tak często jej się jej zaprzecza? Wiem, że to pytanie retoryczne, że weryfikuje je samo życie, ale takie pytania należy stawiać, bo inaczej  to życie nas zabije. Miłość jest jedną z tych rzeczywistości emocjonalnych, o które warto pytać, o które warto walczyć, o które warto zabiegać. Wiele lat temu gościłem w jednej ze swoich audycji znakomitego polskiego tomistę Mieczysława Gogacza. Powiedział mi wtedy coś, co uzmysłowiło mi sens miłości:Miłość ma zawsze klasę czynnika chroniącego. Nigdy nie będzie potępiony ktoś kochany. Dlatego warto ją pielęgnować i o nią dbać i zabiegać. Może wtedy pojawi się sens i nadzieja? I nie będzie już nieszczęśliwej miłości? Chyba jednak będzie, bo miłość szczęśliwa i zarazem możliwa pozostaje zdecydowanie w mniejszości. Jest zjawiskiem tak niezwykłym, że trzeba traktować ją jak wrażliwy kwiat i dostarczać jej soków żywotnych. Jednak wszystko, co jest, się kończy – z naszej przyczyny lub nie naszej – dlatego zapewne Janusz Pasierb pisał o powszechności miłości niemożliwej, nieziszczalnej. a ja dodaję również – nieszczęśliwej. Ostatecznym kresem tej niemożliwości jest śmierć. Jest tylko jeden przypadek, kiedy nie ma smutku, nie ma poczucia osamotnienia, nie doznania opuszczenia – to sytuacja, w której ludzie darzący się spełnionym uczuciem umierają razem w tragicznym wypadku. W innych sytuacjach trauma jest tak wielka, jak przedstawił ją Krzysztof Kieślowski w swoim znakomitym i głęboko poruszającym filmie Niebieski. Czy spełniona, możliwa miłość jest możliwa? Zapewne tak, ale łatwiej przychodzi mi wierzyć w miłość w miłość pozaziemską, w obszarze wiary istniejącą, niż w tę miłość, którą łączy ludzi, a o której Kalina Jędrusik w jednej ze swoich piosenek – w kontekście rozmowy telefonicznej – śpiewała: to nie jest rozmowa międzymiastowa, to jest rozmowa między ludzka.